Stary, (nie-)dobry nośnik analogowy
Płyty winylowe mają swój szczególny urok fizycznego nośnika, na którym wręcz widać nagranie. Technologia jest prosta do zrozumienia: ot, wytłoczony rowek o zmiennej głębokości i szerokości. W tych zmianach ukryty jest dyskretny sygnał analogowy, który wystarczy odczytać igłą sprzężoną z przetwornikiem piezoelektrycznym lub magnetycznym, wzmocnić, dopasować pasmo do krzywej RIAA i ponownie wzmocnić. Oczywiście płyta musi się obracać ze stałą prędkością 331/3 lub 45 obrotów na minutę. Od dekad dostępne są dedykowane układy stabilizatorów obrotów oparte na rezonatorach kwarcowych. Wcześniej realizowano to zadanie projektując odpowiednie przekładnie i silniki synchroniczne prądu zmiennego, których obroty zależały od częstotliwości napięcia sieciowego. Skoro technologia jest tak prosta, to dlaczego nowy gramofon polskiej produkcji kosztuje dwanaście tysięcy złotych? Tymczasem gramofon znanej marki Yamaha kosztuje maksymalnie 1/4 tej ceny, zaś sprzęt firmy Audio-Technica jest dostępny w cenie około 7...10% ceny audiofilskiego „Fryderyka”. Czym zatem różni się gramofon za niespełna tysiąc złotych od tego za dwanaście tysięcy? Ceną. Serio, urządzenie marki Audio-Technica może być nieco gorszej jakości, z większą ilością plastiku i bez drewnianej bazy, ale funkcjonalnie niczym się nie różni od gramofonu rodzimej produkcji kosztującego dziesięć razy więcej. Polski producent będzie się zarzekał, że to nieprawda, że ich napęd, projekt ramienia z igłą i elektronika są znacznie lepsze, ale w ostatecznym rozrachunku te elementy nie robią różnicy – sam nośnik jest bowiem na tyle niedoskonały, że typowe zabiegi „audiofilskie” nie poprawią jego jakości. Nie pomoże wzmacniacz z SNR 120 dB, gdy zakres dynamiki płyty to maksymalnie 70 dB (nowa płyta, nowa, dobrej jakości igła magnetyczna, doregulowana siła nacisku). Nie pomoże idealnie płaski i wyważony talerz, gdy same płyty nigdy płaskie i wyważone nie są – proces produkcji w końcu polega na brutalnym miażdżeniu tworzywa w rozgrzanej prasie, co wytłacza wzór z matryc w tworzywie, a potem na wystudzeniu tegoż, co nigdy nie zachodzi równomiernie i tworzy mikroskopijne naprężenia i odkształcenia materiału. Każdy specjalista od automatyki przemysłowej czy systemów kontroli potwierdzi, iż stworzenie napędu trzymającego stałe obroty z użyciem sprzężenia zwrotnego to nie jest duży problem i potrafi to chiński serwomotor za kilkaset złotych, przeznaczony do napędzania dużo cięższych od płyty winylowej maszyn – z precyzją często liczoną w ułamkach milimetra. Budowa specjalnego napędu do prostego mechanicznie gramofonu mija się zatem z celem i nie usprawiedliwia wysokiej ceny gotowego urządzenia. Ktoś jednak kupuje te urządzenia. I nie, „Fryderyk” nie jest jedynym gramofonem za grube tysiące – wiele małych, niszowych firm produkuje sprzęt „audiofilski” do odtwarzania prasowanych krążków z tworzywa. Moda na winyle trwa w najlepsze od czasów pierwszych komercyjnych magnetofonów szpulowych. I choć przez pewien czas płyty winylowe stały się na tyle niszowym produktem, że wiele tłoczni przestało działać, to od dekady nowe, często małe manufaktury odkupują stare maszyny, przywracają je do życia i wznawiają tłoczenie płyt, często w małych seriach. Proces jest na tyle skomplikowany, że każda maszyna tłocząca ma swoje „dziwactwa” i nawet dwie identyczne prasy mogą wymagać innych ustawień siły nacisku, temperatury i czasu tłoczenia. W końcu tworzone jest fizyczne medium. I choć cena produkcji płyt winylowych jest nadal wysoka, a urządzenia odtwarzające bywają drogie, nikogo to nie zraża i płyta winylowa przeżywa swój renesans.
Odbija to się też na rynku wtórnym – stare gramofony, produkowane przez dawne przedsiębiorstwo Unitra Fonica, osiągają ceny od tysiąca do ponad czterech tysięcy złotych. Gramofony marek zagranicznych, jak na przykład Technics, potrafią kosztować tyle, co nowy „Fryderyk”, mimo że mają więcej lat, niż ja. Nawet fatalne, niszczące płyty „Bambino” potrafi kosztować dwieście złotych, gdy za mniej niż 500 można nabyć chiński gramofon, który będzie o rząd wielkości lepszy. Najlepszą rzeczą, jaką można zrobić z „bambino” jest prosty „piecyk gitarowy” o miłym dla ucha, lampowym brzmieniu. Odtwarzanie na nim płyt tylko je zniszczy.
No to może wspomniane wcześniej taśmy magnetyczne? Do wyboru jest wiele formatów, ale dwa główne to taśmy szpulowe i kompaktowe kasety magnetofonowe. Te pierwsze były niegdyś podstawowymi nośnikami stosowanymi w studiach nagraniowych i rozgłośniach radiowych oraz wszędzie indziej, gdzie potrzebne były: duży zakres dynamiki i wysoka jakość dźwięku. Kasety magnetofonowe miały gorsze parametry, za to były znacznie wygodniejsze i pozwalały na odtwarzanie za pomocą przenośnych urządzeń mieszczących się w kieszeni albo przypiętych klipsem do paska. Kaseta pozwoliła na montaż odtwarzaczy w samochodach (rzecz wcześniej raczej niespotykana). Istniały gramofony samochodowe, ale były to produkty duże, ciężkie, skomplikowane i niewygodne, wymagające fizycznego przykręcenia płyty do talerza, by ta się nie chwiała i by igła, zamocowana na sztywnym ramieniu, zachowała idealną odległość od nośnika. Kaseta magnetofonowa miała też sporą pojemność: 60 lub 90 minut (były też kasety 120-minutowe, ale ich taśmy były delikatne i łatwo się rwały). Na początku pojawiły się magnetofony stricte utylitarne – reporterskie i dyktafony. Dość szybko jednak format kasety kompaktowej trafił w ręce miłośników muzyki, gdyż oferował faktycznie lepsze parametry od winyli, w wygodniejszej formie. Dość szybko rynki światowe zalały magnetofony różnej klasy, od modeli Hi-Fi, po towary podlejszego gatunku. Co ciekawe, w PRLu na początku produkowano magnetofony mechanicznie dobrze zaprojektowane, gdzie mechanizm był wykonany z metalu, podobnie jak koła zębate przekładni. Te mechanizmy licencyjne były niezniszczalne. Potem w ramach racjonalizacji, i to nie tylko w Polsce Ludowej, ale też w krajach zachodnich, metal zastąpił plastik, koła z mosiądzu zamieniono na poliamidowe, a nawet silniki elektryczne doczekały się integracji ze stabilizatorami obrotów. Teraz magnetofony od Unitry może nie dorównują cenowo gramofonom, ale nadal podłej jakości urządzenie z lat 80. potrafi kosztować kilkaset złotych. W tym jednak wypadku nowe produkty, które mają zaspokoić potrzeby fanów retro, są produkowane nie na bazie modeli Hi-Fi, ale na podstawie mechanizmów z końca ery tajwańskiej produkcji magnetofonów, zredukowanych do 90% tworzywa, często z monofoniczną głowicą słabej jakości. W tej sytuacji jednak trzeba sięgać po sprzęt używany, w tym po wczesne produkty starej Unitry. Modele późniejsze mają problemy natury „dentystycznej” – koła zębate z tworzywa często tracą zęby po 40 latach od daty produkcji.
Mam kolegę, który zbiera taśmy magnetofonowe. Nie wiem, w jakim celu, ale ma ich sporą kolekcję, w tym wyrobów polskiego Stilonu. O ile same opakowania szpul czy kaset mają bardzo ciekawe wzornictwo, o tyle zawartość wypada gorzej. Nawet w czasach świetności zdarzało się, że taśmy traciły swoją żelazową powłokę, brudząc mechanizm i głowicę. Po wielu latach od daty produkcji nośniki te są w jeszcze gorszym stanie. Taśmy marek zagranicznych, jak na przykład TDK, trzymały się o wiele lepiej. Warto też dodać, że same taśmy miały różne materiały magnetyczne, co wpływało na jakość nagrania i cenę. Taśmy typu I, czyli najpopularniejsze, jako materiału magnetycznego używały tlenku żelaza – były relatywnie tanie i miały wystarczająco dobrą jakość dźwięku, choć gorzej reprodukowały tony wysokie. Taśmy typu II używały dwutlenku chromu albo tlenku żelaza domieszkowanego kobaltem, co poprawiało zakres dynamiki i przenoszenie tonów wysokich, oczywiście kosztem ceny. Taśmy typu III łączyły warstwę tlenku żelaza i warstwę dwutlenku chromu, co dawało zalety taśm typu I i II, ale trudniej było doregulować dla nich prąd podkładu (niewielki sygnał wstępnie magnetyzujący taśmę), przez co nie zyskały dużej popularności. Taśmy typu IV używały czystego metalu: żelaza, chromu lub niklu, oferując najlepsze parametry dźwięku kosztem ceny. Tak czy inaczej zakres dynamiki kaset magnetofonowych wynosił typowo 50...56 dB i wynikał z relatywnie małej szerokości samej taśmy oraz niskiej prędkości posuwu. Do tego natura nośnika magnetycznego generowała dodatkowy szum, który był wyraźnie słyszalny w cichszych partiach nagrania. Ray Dolby opracował na to patent w formie systemu redukcji szumu Dolby A i Dolby B – ten drugi trafił na rynek konsumencki, ale działał tylko wtedy, gdy kaseta była nagrana i odtwarzana z użyciem magnetofonu wspierającego ten system. Dolby A był systemem bardziej skomplikowanym i przez to występował w sprzęcie profesjonalnym. Kolejne systemy: Dolby C, S, SR i X poprawiały jakość nagrań, ale pojawiły się za późno, by pokonać zyskującą popularność płytę CD.
Zagraniczni i krajowi audiofile są gotowi wydać krocie na wspomnianą wcześniej taśmę szpulową. Te zaś mają szereg zalet: zakres dynamiki typowo 80 dB, sporą długość i cztery ścieżki do wyboru. Magnetofon szpulowy marki Revox obecnie może kosztować tyle, co samochód – urządzenia takie występowały głównie w studiach nagraniowych, a na rynku wtórnym działa kilka firm, które skupują te magnetofony, dogłębnie je remontują i sprzedają zapaleńcom za ciężkie pieniądze. Nie widzę w tym sensu, ale… kto bogatemu zabroni?
Czytelniku, jeśli jesteś miłośnikiem winyli czy kaset, to ostrzegam, iż zamierzam teraz szargać świętości.