Mowa tu o urządzeniu, które nie tylko nie korzysta z popularnych dziś kapsułek (takowych bowiem wówczas nie znano), ale też jego zasada działania jest maksymalnie prosta.
Jaka to zasada?
Otóż taka, że do lewego górnego zbiornika należy nalać wody, natomiast do prawego górnego należy włożyć filtr papierowy i nasypać na niego kawy. Następnie należy włączyć ekspres, w wyniku czego następuje podgrzewanie wody. Podgrzewanie to odbywa się tak samo jak w czajniku elektrycznym, z tą jednak różnicą, że powstająca para wodna ucieka nie przez otwór do wylewania wody, a przez zanurzoną w zbiorniku rurkę. Jednak też nie jako gaz, a jako ”rozpuszczone” w wodzie bąbelki, które „wypychają” ciecz do drugiego zbiornika. I tak do samego jej końca. Trwa to zazwyczaj parę minut. W tym czasie krople wody przesączają się przez kawę i filtr, co daje napar bez fusów skapujący do obecnego pod zbiornikiem dzbanka. Koniec tego skapywania oznacza koniec przyrządzania. Taka to sprawa! Aby ponownie skorzystać z ekspresu należy: wypłukać dzbanek i zbiorniki, włożyć nowy filtr papierowy, nasypać kolejną porcję kawy i uzupełnić wodę. Naprawdę prosta obsługa. Jest to w praktyce zmodyfikowany podgrzewacz, który jako jedyny jest elektryczny (reszta to czysta fizyka). Fakt, trzeba trochę poczekać nim powstanie kawa - jednak w chwili powstania Wigomatu nie było to tak ważne, jako że lata pięćdziesiąte XX wieku były dużo spokojniejsze i nie było pośpiechu jak dzisiaj.
Kto wie nawet czy za jakiś czas nie wróci moda na owe wolne tempo, a tym samym do łask nie wróci przedstawiony ekspres, który nawet po tak długim czasie jest jeszcze do nabycia, lecz nie w sklepach, a u osób prywatnych (głównie niemieckojęzycznych).
Ceny są zróżnicowane: od 10 do nawet 300 euro (ponad 40-1200 zł).
Nic tylko go brać - wcześniej jednak kawa!