Otóż do serwisu trafił amplituner Pioneer VSX-831, który po włączeniu wyświetlał komunikat: NG:LCRSLSR. W instrukcji serwisowej, w kodach błędów można odczytać, że to usterka wzmacniacza mocy. No to do dzieła: płyta główna na stanowisko serwisowe (fotografia 1), odpalamy na sprzęcie serwisowym.
Wzmacniacz szybko naprawiony (fotografia 2), można oddać klientowi, ale po zmontowaniu i włączeniu znów to samo: NG:LCRSLSR. Wygląda na to, że producent zrobił urządzenie tak, by nie za szybko i nie za tanio wykonać naprawę. Więc instrukcja serwisowa do ręki i czytamy, jak wygląda procedura startowa tego amplitunera. W sumie to ciekawa lektura. I oto co pisze producent: Po włączeniu procesor sprawdza prądy zerowe tranzystorów mocy we wszystkich kanałach oraz napięcie stałe na wyjściach stopni mocy. Jeśli napięcia i prądy są w dozwolonym zakresie, to przystępuje do kolejnego testu. Procesor DSP generuje 20kHz i sprawdza, czy na wyjściach analogowych pojawia się poprawny sygnał. Osobno procesor główny testuje układy cyfrowe. Jeśli wszystko jest w porządku, to amplituner jest gotowy do pracy, zostaną włączone przekaźniki głośnikowe i możemy słuchać muzyki. To co u licha jeszcze siedzi w moim amplitunerze, że komunikat NG:LCRSLSR nadal się wyświetla? Zgodnie z instrukcją włączamy autodiagnostykę i... dalej nic. Hm... Wzmacniacze sprawdzam raz jeszcze, napięcia i prądy są w porządku, końcówki pobudzone sygnałem zewnętrznym grają dobrze.
Przeglądam ponownie instrukcję: jest jeszcze jedna informacja, jakoś tak dziwnie napisana: Kasowanie komunikatu błędu. No co mi szkodzi, wykonuję procedurę kasowania i jeszcze raz przeprowadzam autotest. Amplituner działa... jest radość!
I teraz pytanie: co by było, gdyby producent nie udostępnił instrukcji serwisowej? Albo też do instrukcji nie dołączył opisu procedur diagnostycznych? Pewnie trzeba by było kombinować i we własnym zakresie zmodyfikować układ diagnostyki.
Brak dokumentacji i oprogramowania bardzo utrudnia serwis lub wręcz go uniemożliwia. Tak to niestety bywa ze współczesnym sprzętem. Jeżeli więc faktycznie chcemy kupić współczesne pudełko z niebieską diodą LED, to musimy się liczyć, że w przyszłości nikt tego nie naprawi, i będziemy musieli zanieczyścić środowisko kolejnym współczesnym złomem.
Kolejny interesujący przypadek
Amplituner DENON AVRX4200W. Zapraszam na krótki felieton ze śledztwa - kto mówi prawdę?
Sprzęt trafił do serwisu od klienta, który kupił amplituner przez Internet, i niestety jak to często bywa, po podłączeniu amplituner nie działa, gdyż przechodzi w tryb awaryjny. Sprzedający twierdzi, że amplituner był sprawny i zwala winę na kuriera.
Mamy zagadkę, czy usterka powstała podczas transportu, czy też z innego powodu?
No to do dzieła: dochodzenie i śledztwo rozpoczęte. Włączamy amplituner, wyświetlacz się zaświeca i po chwili gaśnie, a zaczyna migać czerwona dioda LED. Trzeba przestudiować instrukcję serwisową, która liczy 233 strony. Znajdujemy tam taką oto informację: Warning. Displays by POWER LED. If the power is turned off while a protection is being detected, the POWER LED flashes in red to warn you depending on the protection status as follows. (a) ASO/DC protection: Flashes at 0.5-second intervals (0.25 seconds lit, 0.25 seconds unlit) (b) THERMAL (A/E/F) protection: Flashes at 2-second intervals (1 seconds lit, 1 seconds unlit) (c) CURRENT protection: Flashes at 4-second intervals (2 seconds lit, 2 seconds unlit).
No to do dzieła (fotografia 3): trzeba wykonać podstawowe pomiary. Po chwili widzę, że stopnie mocy mam wszystkie sprawne. Napięcia i prądy prawidłowe, to co do licha sygnalizuje takie zabezpieczenie?
Czas na kolejne działania, czyli wejście w menu serwisowe i zerknięcie do pamięci zdarzeń awaryjnych. Tutaj nie będę przedstawiał szczegółów, wszystko dostępne w instrukcji serwisowej. Co u licha? Amplituner nie wchodzi do menu serwisowego, a każda próba kończy się po chwili zadziałaniem układu zabezpieczenia i wyłączeniem amplitunera. Co począć? Trzeba dezaktywować układy zabezpieczeń urządzenia. Po chwili amplituner się włączył i pracuje normalnie, można przystąpić do pomiarów.
No tak, ale pomiary na złączach oraz informacje z algorytmów postępowania serwisanta opisane w instrukcji serwisowej pokazują prawidłowe napięcia! Czyli mamy kolejny dziwny przypadek i algorytm postępowania kieruje nas w stronę procesora i jego okolic. Mamy w głowie informacje sprzedawcy o ewentualnej usterce w transporcie, czyli kłębią się myśli: procesor, transport…, może to jest mikropęknięcie na płycie głównej? Myślę sobie: damy radę, mam dobre mikroskopy znajdziemy winnego. Ale myślę dalej: zrobimy procesorowi psikusa - zasymulujemy mu sygnały diagnostyczne, które powinna dawać sprawna końcówka mocy.
Oczywiście w instrukcji serwisowej nie ma podanych napięć, ale po to jestem elektronikiem, żeby umieć wyliczyć napięcia na podstawie schematu. To w sumie wiedza z dobrej szkoły zawodowej czy technikum, oczywiście w dawnych czasach.
No to do dzieła: napięcia podane i przystępujemy do włączenia amplitunera.
Cyk, amplituner się włączył i nie zgłasza awarii!
A to teraz mam cię! Wyciągam blok końcówki mocy i podłączam do swojej „hamowni” serwisowej (fotografia 4). Podpinam stosowne napięcia, robię testy prądów i napięć. Wszystko gra, podobnie jak w pierwszym teście.
Jeżeli wzmacniacz jest sprawny, procesor też, to mamy pole usterek zawężone do układu zabezpieczeń. Kolejna analiza napięć i mamy jeszcze bardziej zawężony obszar, oczywiście poprawne napięcia musimy sobie sami wyliczyć z układu, poznając wcześniej jego logikę pracy. Ale to pestka dla elektronika.
Niestety to, co nas interesuje, znajduje się pod płytką wzmacniacza od strony radiatora. A już myślałem, że nie trzeba będzie odkręcać tych tranzystorów! Ale jest jak zawsze: trzeba odkręcić i zrobić wszystko estetycznie.
Po odkręceniu tranzystorów (fotografia 5) podłączam swoje stanowisko diagnostyczne i do dzieła.
I wszystko byłoby proste, ale bez radiatora niewdzięczne nowoczesne tranzystory już przy prądzie spoczynkowym 6...8mA i zasilaniu 25V mają taką niestabilność prądu w funkcji temperatury, że po 20 sekundach występuje zadziałanie układu zabezpieczenia na mojej „hamowni”. Więc robię pomiary w ciągu 20 sekund i potem dłuższa chwila na ochłodzenie…
Mam dosyć po sprawdzeniu dwóch kanałów z siedmiu obecnych w tym amplitunerze. Myślę, że to bez sensu tak pracować. Łapię omomierz i jak to mówimy, jadę po gałęziach układu zabezpieczenia. Po chwili w jednym kanale wykrywam mniejszą rezystancję w jednej gałęzi układu zabezpieczeń. Znów włączam zasilanie końcówek mocy i mam podejrzanego: oj ty niedobry, myślę sobie, przypominając, co mówił sprzedający (że to usterka w transporcie). Wylutowuję podejrzany element i…
Pomiar miernikiem OK, testerem mikroprocesorowym - też OK! No to co się dzieje? Wkładam podejrzany element do sprawnego kanału i... usterka się tam przenosi.
No to wreszcie mamy winnego! Wlutowuję nową część, podłączam zasilanie stanowiska testowego.
Uff! Tym razem wszystko jest tak, jak przeliczyłem. Składam całość, przy okazji nowa pasta termoprzewodząca. Instaluję moduł końcówki mocy w amplitunerze. I teraz czas na chwilę prawdy. Uff, amplituner się włącza i nie sygnalizuje awarii, kolejne pomiary i wszystko jest OK. Wszystko zgodne z moimi obliczeniami. Dobrze, ale teraz warto podejrzeć pamięć amplitunera, która rejestruje zdarzenia awaryjne. I jak wielkie okazuje się moje zdziwienie, gdyż amplituner nie zarejestrował zdarzenia, które sygnalizował! Kolejny raz okazuje się, że rozbudowana strona cyfrowa nie działa poprawnie. Ale cóż, samoloty też spadają z powodów awarii systemów cyfrowych.
Najważniejsze, że amplituner działa poprawnie, a oprócz tego śledztwo wykazało, że sprzedawca mówił nieprawdę: taka awaria nie mogła powstać podczas transportu!
Od redakcji. W Elportalu wśród materiałów dodatkowych do tego numeru można znaleźć szereg dodatkowych fotografii, pokazujących przebieg opisanych napraw.